Szlachetna myśl, to najlepszy majątek.

Czy requiem dla ostatniej oranżerii w Puławach nie może być początkiem czegoś pięknego?

Działam pod presją czasu, bo odkąd naiwnie przyjęłam wymarzone stanowisko specjalisty ds. zieleni w historycznym ogrodzie z rąk promotora mojej pracy doktorskiej, w nadziei, że to w geście przeprosin z jego strony, regułą jest, że wszelkie rozstrzygnięcia dotyczące historycznego ogrodu rozgrywają się za moimi plecami i spadają jak grom z jasnego nieba. Nigdy nie są ze mną konsultowane, a najczęściej ostateczne decyzje są o 180 stopni inne, niż te sugerowane przez osobę, która ponad ćwierć wieku pasjonuje się ogrodami, na studiach miała, co-semestralne nagrody rektorskie, oczywiście też same piątki na dyplomie ukończenia studiów na wydziale ogrodniczym i na dodatek najlepsze wyniki egzaminów doktorskich w ciągu historii przewodów doktorskich w IUNG. Prostoduszne przekonanie, że jeśli mam wiedzę, co powinniśmy jako gospodarz historycznego ogrodu robić, by małymi krokami, nie dysponując wielkimi kwotami, za to systematycznie, „mierząc siły na zamiary ” zmieniać na lepsze, najsłynniejszy niegdyś ogród Polski , -to obejmując stanowisko ds. zieleni – mogę zdziałać dużo dla poprawy stanu krajobrazowego ogrodu – zaprowadziło mnie na manowce kariery zawodowej. Począwszy od mobbingu, którego zaznałam, gdy usiłowano mnie zmusić do podpisania degradującego mnie do roli fizycznego pracownika, nowego „zakresu obowiązków”, przez zakaz wydawania bezpośrednich poleceń pracownikom IUNG zajmujących się zielenią, poprzez długotrwałą mailową przepychankę, by dyrekcja raczyła zezwolić mi na współpracę z wolontariuszami z Uniwersytetu Trzeciego Wieku w opiece nad parkiem (co traktowane jest jak uciążliwy akt „przyzwolenia na uprawianie hobby” na terenie Dolnego Ogrodu) przez wiele innych „afrontów” sprawiło, że wykorzystanie moich możliwości intelektualnych sprowadzono do takiego stanu rzeczy, że czuję się jak komputer, którego wolą przełożonych używa się do wbijania gwoździ.

Tym razem też stałam jak rażona piorunem, gdy w odpowiedzi na pytanie, czy może po ośmiu latach dopraszania się o zdjęcie tafli szkła z dachu opuszczonej palmiarni, znajdzie się w końcu moment, w którym pracownicy działu technicznego IUNG mogliby to zrobić –usłyszałam, że już wdrożono działania, by „zrównać z ziemią cały ten obiekt” .

Czemu się kilka lat o to dopominałam? Otóż na 70-letnim dachu palmiarni, tafle szkła opierają się częściowo o stal, a częściowo o drewniane szprosy. Te ostatnie dawno temu nie były malowane czy wymieniane, więc zbutwiały, a kit łączący je z szybkami się wykruszył. I tak, przy powiewach wiatru, silnych opadach deszczu czy śniegu, a także, gdy drży cała konstrukcja, w trakcie zamykania lub otwierania wypaczonych drzwi szklarni, lecą z wysokości kilku metrów popękane szyby. W rachubę wchodził pewnie dzień pracy, dla ekipy, która dostałaby zadanie zdjęcia niebezpiecznych szyb z dachu.  Jednak, od ośmiu lat ja narażałam własne, a wolontariusze pracujący w Dolnym Ogrodzie od sześciu lat – swoje zdrowie i życie, – bo wchodziliśmy do tego wnętrza, aby w upały podlać bujnie rosnące tam rośliny, odcięte dachem od wody dostarczanej przez Matkę Naturę.  Rozbeczałam się bezsilnie, lecz miałam nadzieję, że dyrekcja wysłucha moich argumentów. Daremnie. Jednak, nie potrafię przejść obojętnie obok brzemiennej w skutki ekonomiczne, turystyczne, marketingowe i wizerunkowe decyzji moich przełożonych, noszącej wszelkie znamiona „lose-lose”!  Decyzji, która obraca w niwecz jedyne rozwiązanie patowej sytuacji palmiarni, na wyjście „win-win” dla IUNG, Puławian i przyszłych pokoleń mieszkańców miasta oraz turystów z kraju i ze świata. Czy to poznańska niezgoda na niegospodarność, czy poczucie przyzwoitości wobec wciągniętych w wieloletnie tyranie w Dolnym Ogrodzie wolontariuszy, czy odziedziczona po ojcu bezkompromisowa uczciwość, która nakazuje nam walczyć jak Don Kichot z „systemem”? Nie wiem, ale ufam, że jeśli przekonam miłośników puławskiego parku, pięknych roślin oraz pięknych rzeczy, a także zwolenników zwycięstwa rozumu nad tyranią –to uda nam się nakłonić decydentów do zmiany wyroku!

Nikt nie jest nieomylny. Ani zajmowane stanowisko, ani tytuły naukowe nie chronią przed podejmowaniem błędnych decyzji, szczególnie gdy  konsultuje się je jedynie w gronie zauszników, zachowujących „obiektywizm klakierów”, rozumiejących, że karierę robi tylko ten, kogo poglądy są  zbieżne z poglądami przełożonego. To zjawisko pasujące jak ulał do „peerelowskiego” dowcipu, stosowane w większości instytucji państwowych: „Punkt pierwszy regulaminu- Przełożony ma zawsze rację. Punkt drugi regulaminu- Jeśli przełożony nie ma racji – patrz punkt 1.”  Przekonanie wielu pryncypałów , że wraz z wszechmocną władzą pojawia się wszechwiedza, towarzyszyło zawsze partyjnym kacykom z PZPR  i  ma się dalej dobrze w wielu państwowych instytucjach. Wszak nie ma żadnej realnej odpowiedzialności dla ludzi na najwyższych stanowiskach, za złą ocenę sytuacji  i ostateczne konsekwencje fatalnego rozstrzygnięcia.

Parę lat temu, postawiono równie trafną jak dziś, diagnozę ekonomiczną, co do modernizacji ośrodka wczasowego dla pracowników IUNG. Odrzucono bezpieczny wariant systematycznej, corocznej modernizacji kilku kolejnych domków kempingowych. Zamiast tego wyburzono jednocześnie wszystkie domki w Sobieszewie, za jednym zamachem pozbawiając większość pracowników IUNG jedynej, taniej możliwości spędzenia letniego urlopu nad Bałtykiem. W zamian uzyskano puste pole, które od kilku lat generuje jedynie finansowe straty instytutu, w postaci niegasnącego obowiązku uiszczania niezbędnych opłat.  Warto było wtedy „obejrzeć każdą złotówkę”, gdy obiecywano pracownikom, że dzięki podjętej decyzji, zyskamy atrakcyjniejsze miejsce na wczasy.  

Gdyby w IUNG rzeczywiście z namysłem „oglądano każdą złotówkę”, to zawężając tę analizę tylko przypadku oranżerii w Dolnym Ogrodzie,  to przede wszystkim, nie zostawiono by roślinności na zmarnowanie! Sic! Mimo apelowania do przełożonych w IUNG o zmianę decyzji w sprawie palmiarni i alarmowania prezes zarządu Fundacji Wspierania Historycznego Ogrodu Puławskiego – adresaci pozostali milczący i niewzruszeni. Pani dr Grażyna Hołubowicz –Kliza, jako prezes zarządu fundacji, była jedyną osobą, która mogła zwołać Radę Fundacji, która miała statutowy OBOWIĄZEK ratowania roślinności w palmiarni.  W statucie, który mam wryty w pamięć, (bo przepisywałam go wiele razy, po poprawkach nanoszonych po zebraniach inicjatorów założenia FWHOP) zapisano, że Fundacja została powołana w celu: wspierania działalności mającej za zadanie uchronienie przed degradacją i przywracanie dawnej świetności wielkoprzestrzennemu założeniu ogrodowo – krajobrazowemu, stworzonemu przez Izabelę ks. Czartoryską na przełomie XVIII i XIX wieku wokół rezydencji rodu Czartoryskich w Puławach;  a także w  celu utworzenia kompleksowego programu ochrony i waloryzacji obiektu, z wykorzystaniem posiadanych przez Instytut Uprawy Nawożenia i Gleboznawstwa opracowań projektowo – konserwatorskich; a także zobowiązała się do Prowadzenia herbarium, archiwum i księgozbioru dotyczącego ogrodu, oraz co teraz najistotniejsze: powołana została w celu bieżącego utrzymania ogrodu i prowadzenia oranżerii. Sic! (Ponieważ ani jedno zebranie Rady Fundacji, na którym uczestniczyłam będąc już na stanowisku ds. zieleni, nie zakończyło się jakimkolwiek konsensusem, z powodu nieprawidłowego przygotowania dokumentów przez zarząd, w dalszej kolejności pani prezes zarządu będąc równocześnie na stanowisku dyrektora zmieniła statut fundacji w sądzie, dokonując „stosownych” zmian.)

Niestety, w przypadku prezes zarządu FWHOP zachodził wówczas konflikt interesów. Zgodnie z obowiązującym wówczas regulaminem, w sytuacji, w której przedmiotem decyzji był jeden ze statutowych powodów powstania fundacji, prezes zarządu FWHOP co najmniej powinna zwołać posiedzenie Rady, która od czasów powołania przez IUNG Fundacji, była chyba jedynym organem uprawnionym do podejmowania decyzji w sprawie oranżerii. IUNG w Radzie Fundacji miał oczywiście, jako właściciel obiektu, uprzywilejowaną pozycję i trzy głosy, a inni przedstawiciele Fundatorów tylko po jednym. Decyzja, co do losu oranżerii, ponieważ dotyczyła zmiany w obrębie celów rejestrowanego u Notariusza i w Sądzie statutu nie powinna być taka prosta do przeprowadzenia! Czy zwołano posiedzenie Rady, na której powinien być przedstawiciel Miasta Puławy, Instytutu Sadownictwa i Kwiaciarstwa, oddziału Pszczelnictwa, Parafii Rzymskokatolickiej pod wezwaniem Wniebowzięcia NMP, Zakładów Azotowych oraz Puławskiej Szkoły Wyższej, oraz czy był zaproszony pan dr Janusz Nowakowski? Kto realizując wolę Fundatorów dołożył swój głos do zniszczenia kolekcji roślin tropikalnych? Czy w ogóle zapoznano pozostałych Fundatorów z planami dotyczącymi zniszczenia palmiarni? Czy proszono o pomoc finansową w utrzymaniu i remoncie palmiarni?  Nie wiem, bo, mimo, że jestem jedynym specjalistą ds. zieleni, po awansie prezes fundacji na stanowisko dyrektorskie przestałam być zapraszana na posiedzenia Fundacji, która za tę zieleń jest współodpowiedzialna.

Jak wspomniałam, moje mailowe apele pozostały bez echa. Wobec braku jakichkolwiek chęci przemyśleń ze strony zwierzchników co do losu cieplarni,   6 września 2013 roku (obowiązek prowadzenia Karty Pracy ma jednak swoje zalety 🙂 ) wykonałam dokumentację fotograficzną roślin uprawianych w szklarniach Dolnego Ogrodu, policzyłam donice i na tej podstawie sporządziłam gatunkowy spis wszystkich roślin ozdobnych i wysłałam kolejnego alarmującego maila do wszystkich swoich przełożonych z dokumentacją fotograficzną i wyceną szacunkową wartości rynkowej, ale tradycyjnie nie otrzymałam odpowiedzi. Wycena zieleni „specjalisty ds. zieleni” nie była brana wówczas, ani teraz pod uwagę. Można było rośliny sprzedać. Można było rozdać. Potrzebna do tego jednak jest jakaś decyzja „przełożonego” w przeciwnym bądź razie, można by rozdawanie skazanych na zamarznięcie roślin, podciągnąć pod samowolę, czy nawet przy odrobinie złej woli – pod kradzież. Lepiej, więc było wszystko zmarnować niż pozyskać tą drogą jakieś pieniądze. A to wbrew pozorom niemała kasa. Wspominałam o Aspidistrze. Kiedyś szalenie popularna, zdobiła hole nieomal każdego ziemiańskiego dworku, pałacu, eleganckiego hotelu czy kamienicy.  Dziś znów bardzo poszukiwana, ze względu na swoją ponadczasową elegancję i niezwykłą tolerancję, co do warunków uprawy, ale przede wszystkim, dlatego, że jej liście są niezastąpione we florystyce.  Niewielka sadzonka aspidistry z kilkoma listkami to dziś wydatek rzędu 250 zł. Trzy liściowe aspidistry można dostać już za ponad 100 zł. A my mieliśmy kilkanaście ogromnych glinianych donic, popękanych z powodu stłoczonych kłączy Aspidistry. A – to tylko początek alfabetycznego spisu strat.   

Pora przejść do meritum.

Wisteria zwana także glicynią jest bardzo silnie rosnącym pnączem, u którego roczne przyrosty długopędów potrafią być kilkumetrowe. Roślina ta wspina się na wysokość 20 metrów, a pojedynczy okaz szybko osiąga rozpiętość 10 metrów. Pozostawienie stalowego szkieletu po oranżerii jest niezbędne, aby dziesięć od dawna rosnących wewnątrz glicynii, miało szansę pokazać, na co je stać i opleść swoimi pędami konstrukcję stalową.  Za kilka lat obrośnięty szkielet byłej palmiarni będzie czymś absolutnie pięknym i niepowtarzalnym!  Akt łaski dla samych pnączy jest zupełnie bezsensowny, bo w kłębowisku chwastów i wijących się na ziemi pędów pnącza, nie będzie nic pięknego!

Skąd pewność, że takiego obiektu, jak gigantyczna pergola obrośnięta glicynią nie ma jeszcze na świecie?  Z tej prostej przyczyny, że nieznane są przypadki tak spektakularnego barbarzyństwa, z jakim IUNG obszedł się z zaledwie 70 letnią palmiarnią, (w której jednak były niewyobrażalnie drogie, ponad stuletnie palmy), w związku z tym, nikt nie stanął przed taką niepowtarzalną OKAZJĄ by na bazie solidnej, relatywnie niestarej stalowej konstrukcji, bezkosztowo stworzyć coś tak spektakularnego jak kilkumetrowej wysokości i długości pergola opleciona glicyniami! Ostatni raz demolowała tak oranżerie bezmyślna, prymitywna niewykształcona tłuszcza w czasie bolszewickiej rewolucji oraz nienawidzący wszystkiego, co „pańskie” i piękne komuniści tuż po drugiej wojnie światowej, ale wtedy chyba większość stolarki cieplarni była drewniana i dużo szybciej ulegała degradacji, więc nie było „okazji” by tak pięknie i trwale przyozdobić świadectwo niegdysiejszej cieplarni.

Historyczny ogród w Puławach, to moje ukochane „miejsce na Ziemi”, stąd ogromne zaangażowanie emocjonalne, które rodzina obserwująca moje kilkunastoletnie zmagania z instytuckim im-posybilizmem uważa za obsesyjne. Wielu przyjaznych mi ludzi, walkę o coś takiego jak być albo nie być dla „pergoli z wisterią” uważa za szaleństwo, a już na pewno, za niewartą ryzykowania posady. Dla mnie to gwóźdź do trumny mojej wiary w to, że kiedykolwiek dyrekcja IUNG doceni fakt, że udało mi się przyciągnąć i przywiązać do Dolnego ogrodu szlachetnych ludzi, bez których pracy od kilku lat byłyby tam tylko dzikie chaszcze przeplecione Barszczem Sosnowskiego, że wykorzysta moją wiedzę i doceni zaangażowanie.